Trudna „Cywilizacja” Norwida
Czy przypominanie (a właściwie uświadamianie o istnieniu) mało znanego utworu, napisanego w charakterystycznym tylko dla odległej epoki gatunku prozy poetyckiej przez trudnego poetę romantycznego i przekładanie go na scenę prowincjonalnego teatru początku XXI wieku ma sens?
Zrobił to, jak twierdzi, nie bez kozery - postanowił bowiem w ten sposób zderzyć dwie cywilizacje - tę norwidowską, połowy XIX wieku i tę naszą, dzisiejszą. Wystawienie prozy poetyckiej „czwartego wieszcza” ma więc być tylko pierwszą częścią jego „cywilizacyjnego projektu”, drugą ma stanowić utwór – laureat konkursu „Klubu Wizjonerów” dla młodych ludzi na własną diagnozę naszej rzeczywistości.
Reżyser najnowszej premiery w radomskim teatrze Adam Sroka uważa, że tak. I
jako „znudzony widz” owego współczesnego teatru sięgnął po zapomnianą, a w
zasadzie prawie w ogóle nieznaną, „Cywilizację” Cypriana Kamila Norwida.
Póki jednak oglądamy na scenie
„Cywilizację” XXI wieku, a więc rzecz nam współczesną, musimy mocno wytężyć
nasze umysły przyzwyczajone do
niewymagającego zbytniego wysiłku intelektualnego przekazu video, aby
zrozumieć, i z potoku romantycznej
prozy poetyckiej sprzed około 150 lat wyłapać sens i problem dzieła.
Jeśli się skupimy, jest to wykonalne. Wyniesiemy tedy ze spektaklu obraz
podróży transaltantyckiej poety statkiem o nazwie „Cywilizacja” oraz pasażerów
znajdujących się na jego pokładzie. Jak łatwo się domyślić, statek o wymownej
nazwie jest metaforą współczesnego Norwidowi świata, a podróżujący nim ludzie –
jego mieszkańcami. A że kategorii ludzkich wiele – na pokładzie „Cywilizacji”
spotkali się i oficer, i dama z wyższych sfer, i archeolog, i dziennikarz
„wpływowego, zachodniego pisma”, i emigrant (zapewne polityczny). „Spotkali
się” to chyba jednak za duże słowo, oni raczej znaleźli się zupełnie
przypadkowo obok siebie na ograniczonej przestrzeni pokładu statku. I, nie
mając ze sobą wiele wspólnego, muszą przetrwać razem tę podróż „Cywilizacją”,
którą zawiaduje ze swego wysokiego, niedostępnego dla maluczkich stanowiska despotyczny kapitan, a służą na niej mało bystrzy i wiecznie pijani majtkowie.
Tak właśnie wygląda dla Norwida jego cywilizacja – to zbieranina przypadkowych ludzi, którzy nie mogą się porozumieć, zażarcie się kłócą i doprowadzają świat do nieszczęść. Czy poecie chodzi o całą współczesną mu rzeczywistość, czy tylko o polską, trudno jednoznacznie stwierdzić. Może się to, lub inna informacja przekazywana w monologu przez aktorkę – narratorkę (Martę Szmigielską) „wymknąć”, jeśli widz przez chwilę przestanie mocno koncentrować się na każdym zdaniu, co w tym wypadku jest niemalże koniecznością. Zagubienie chociażby jednej myśli z opowiadania może spowodować utratę jego ciągłości i, co za tym idzie, gorączkowe poszukiwanie sensu na nowo.
Wiadomo, poezja Norwida to nie brazylijski serial, który można włączyć w dowolnym momencie, a i tak zawsze wiadomo o co chodzi. I wcale tego od niej nie wymagamy. Nie wymagamy także od reżysera by podał nam ją w bardziej przystępnej formie, bo zdajemy sobie sprawę, że podanie Norwida „w bardziej przystępnej” formie jest właściwie niemożliwe i może nawet nie ma sensu.
Zresztą reżyser i tak się postarał. Zamiast monumentalnej dekoracji parostatku postawił na scenie (a raczej przed nią) drewnianą tratwę, na niej fastasmagoryczną konstrukcję nijak nie przypominającej pokładu (może oprócz czegoś na kształt bocianiego gniazda). Całą przestrzeń sceniczną uwspółcześnił, a raczej ubezczasowił, wykorzystując do tego dekoracje i kostiumy zdaje się że znajome z jego poprzednich, także ubezczasowionych spektakli. Czy to pomogło nam zrozumieć Norwida? Na pewno nie przeszkodziło. Sęk w tym, czy dziś potrzebujemy go rozumieć? Czy jego spojrzenie na XIX-wieczny świat pomaga nam w jakikolwiek sposób zrozumieć ten nasz? Bo przecież taka zdaje się być, skadinąd słuszna, idea reżysera. Taka dzisiejsza diagnoza, chociażby na lokalnym gruncie, jest nam pewnie potrzebna, ale obejrzenie hermetycznego, trudnego dzieła poety niewiele w jej postawieniu pomaga.
Aleksandra Wojaczek