Jeden zomowiec widział jak biją
- Nie wiem, nie pamiętam, nikogo nie biłem - te słowa wypowiadali jak jeden mąż właściwie wszyscy oskarżeni zomowcy. Tylko Jan W. jako jedyny zeznał, że w 1976 r. widział bicie zatrzymanych w Szydłowcu.
Dziś w radomskim Sądzie Okręgowym odbyła się druga z kolei rozprawa trzydziestu byłych funkcjonariuszy ZOMO oskarżonych o psychiczne i fizyczne znęcanie się nad 28 uczestnikami radomskiego protestu z 1976 roku. Wszyscy oskarżeni odpowiadają za wydarzenia z 25 i 26 czerwca; mieli znęcać się nad zatrzymanymi, których konwojowali a potem osadzili w Szydłowcu. Funkcjonariusze mieli ich zakuć w kajdanki, bić pięściami i pałkami bojowymi, kopać na tzw. ścieżkach zdrowia. Prokurator z IPN zarzuca im narażenie pokrzywdzonych na utratę zdrowia lub życia, popełnienie czynów stanowiących zbrodnię komunistyczną.
Oskarżeni stanowczo odpierają zarzuty, twierdzą że sami nic takiego nie robili i nie widzieli, by ktoś inny dopuszczał się takich czynów. - Nie zgadzam się z zarzutami, nie potrafię powiedzieć czy byłem w te dni w Szydłowcu. Nie wiedziałem o protestach, siedziałem przez cały czas w samochodzie, byłem zmęczony i zasnąłem. Nikogo nie zatrzymywałem, nie widziałem by ktoś kogoś bił - zapewniał na poprzedniej rozprawie jeden z byłych zomowców.
Taki schemat zeznań by powielany wielokrotnie, z tą różnicą, że jedni dodawali od siebie mało istotne dla sprawy szczegóły, inni nie chcieli nic mówić zasłaniając się kompletnym zanikiem pamięci. Dopiero pod koniec dzisiejszego procesu, usłyszeliśmy nieco więcej informacji o tamtych zdarzeniach z ust Jana W., milicjanta który odpowiadał za ochronę konwoju. Przyznał, że widział bicie zatrzymanych, opowiedział ze szczegółami wydarzenia z 25 czerwca. - Przyjechaliśmy dwoma więźniarkami pod budynek jakiejś komendy, ale nie jestem pewien czy to było w Szydłowcu. Jedna zaparkowała bokiem do budynku, druga tyłem. Ja byłem w tym czasie w swoim samochodzie i z niego zobaczyłem, że kobieta i mężczyzna wyszli z więźniarki i nie szli prosto do budynku, tylko zboczyli w lewo. W tym momencie zobaczyłem uniesioną pałkę milicjanta, zamach ręką. Pałką dostał mężczyzna, był skuty kajdankami razem z kobietą, impetem swojego ciała pchnął kobietę. Ta upadła na kolana a potem na twarz - odtwarzał dramatyczne wydarzenia.
Zdaniem Jana W. oskarżający w sprawie prokurator Andrzej Martyniuk miał twierdzić, że on jako osoba odpowiedzialna za opiekę konwoju nie reagował na te zdarzenie. Oskarżony utrzymuje, że to nieprawda. - Gdy to zobaczyłem, wyskoczyłem z auta, krzyknąłem do jednego z milicjantów który tam stał: ty bydlaku! Ale ja go nie znałem, to nie był nikt z moich ludzi, był pewnie z Radomia. Moi ludzie siedzieli w samochodach. Ta sytuacja była jedyną, którą sobie przypominam, ścieżek zdrowia nie widziałem - zapewniał oskarżony.
Jan W. przekonywał też, że dokładał starań aby zatrzymanym nie działa się krzywda. - Skuta kajdankami para: kobieta i mężczyzna została odprowadzona do budynku. Poszedłem tam, chciałem zobaczyć co się dzieje. W środku zobaczyłem jak jeden z milicjantów rozpinał jej agresywnie kajdanki, stanowczo rozkazałem żeby jej nie szarpał. Zrobiło mi się żal tej kobiety. Tego dnia napisałem notatkę, w której opisałem zajścia i przekazałem ją mojemu dowódcy Stanisławowi B. - tłumaczył się Jan W.
Podczas dwóch rozpraw sąd przesłuchał wszystkich oskarżonych, żaden nie przyznaje się do winy. Drugiego grudnia zeznania złożą świadkowie i pokrzywdzeni.
Grzegorz Marciniak