Po śmierci ani śladu

Punktualnie o godzinie 15. 30 ulicami Jedlińska, w stronę rynku wyrusza grupa przebierańców. W tym roku prowadzi ją czerwono-czarny stwór. To rak, symbol miasteczka. Przygrywa strażacka orkiestra. W orszaku idą radni, którzy mają wydać wyrok na kostuchę. Ta - jak słychać - już od rana piła, zgubiła kosę i zasnęła pod groblą. Znalazł ją tam kościelny Walenty. Mieszkańcy śmierć pojmali i wiodą ją przed oblicze sądu. Zgromadzona licznie gawiedź domaga się dla oskarżonej najsurowszej kary, bo każdy przez nią stracił kogoś z z rodziny. - Na śmierć ją skazujemy, nim minie czwarta godzina - brzmi werdykt. Teraz przyjdzie pora na kata. Głowa kostuchy spada ugodzona katowskim mieczem. Ale rola egzekutora się nie kończy. - Chociaż ma uciętą głowę, ona żyje, ona was pochwyci - przestrzega kat zebranych.
A śmierć jest już niesiona na drabiniasty wóz i wieziona pod kościół, gdzie ksiądz zatwierdza wyrok ostatecznie. Mieszkańcy mogą zacząć zabawę, toż to ostatni dzień przed postem, kusaki.
W widowisku grają sami mężczyźni. Widzowie nie wiedzą kto jest śmiercią. Czasami rola przechodzi w rodzinie z pokolenia na pokolenie. - Gram kata po raz dwudziesty piąty - opowiada Witold Makulski. - To nasza tradycja rodzinna. Kiedyś katem był brat mojego dziadka, potem jego syn, teraz - ja. Ponieważ mam dwie córki, w inscenizacji biorą udział moi dwaj bratankowie. Pewnie kiedyś mnie zastąpią. W tekście jest mowa o opasłym burmistrzu Piątku. To postać historyczna, pradziadek mojej żony...
Kat doskonale dogaduje się ze śmiercią. Mieszkaniec Jedlińska, który wciela się w te postać też robi to po raz kolejny z rzędu. - Mamy tak wszystko wyćwiczone, że ja wiem jak użyć miecza, a on, jak skłonić głowę - zdradza W. Makulski.
Foto: Marian Strudziński
Więcej zdjęć w: Galerii