Farsa ściśle według scenariusza

25 grudnia 2013
Rozmowa z Marcinem Sławińskim, reżyserem spektaklu "Dajcie mi tenora!" w Teatrze Powszechnym.

 

Marcin Sławiński- Wraca pan do Radomia po latach, by reżyserować sztukę „Dajcie nam tenora” Kena Ludwiga. Premiera w wieczór sylwestrowy, zatem widzowie mogą spodziewać się dobrej zabawy?

 

Oczywiście „Dajcie nam tenora” to jedna z najlepszych, jeśli nie najlepszych fars na świecie. Miała bardzo wiele wystawień i bardzo dobre recenzje, choćby w New York Timesie. Tak, że publiczność, zarówno w sylwestra, jak i inne wieczory, późniejsze – mam nadzieję wiele sezonów – powinna być zadowolona.

 

- Uchylmy nieco rąbka tajemnicy i powiedzmy o czym jest spektakl?
Pewna amerykańska opera ma wystawić „Otella” Verdiego z udziałem wybitnego, światowej sławy tenora. W wyniku pewnych komplikacji, tenor znika, no i jest ogromny problem co z tym zrobić, a z tego problemu wynika – jak to w farsie - szereg komplikacji. W pewnej chwili po scenie biega dwóch, ucharakteryzowanych na Murzynów Otellów. Dochodzi do różnych perypetii, pojawia się tez nawet pewien wątek romansowy…

 

- A wszystko dzieje się w świecie operowym?
Dlatego jest bardzo dużo muzyki, ale przede wszystkim jest prawdziwy tenor, który śpiewa! Na żywo, więc dla melomanów może to być też jakaś gratka. Na dużej scenie w Radomiu reżyseruję po raz pierwszy i trochę się obawiałem, że ta sztuka będzie na nią trochę jakby za mała, ale teraz widzę, że to jest bardzo dobre miejsce, uniwersalne. Akustyka jest świetna, nie ma z tym żadnych problemów. To będzie teatr cała gębą – ośmioosobowa obsada, bardzo dobrzy aktorzy, piękne dekoracje Wojciecha Stefaniaka.

 

- Realia współczesne?
Nie, sztuka jest osadzona w latach 30., co sprawia, że można pobawić się kostiumami, moda z tamtych czasów.

 

2- Tuż po premierze w 1986 r. sztuka była grana rekordową ilość razy – 476. Czy pan – reżyser uznawany w Polsce za najlepszego specjalistę od fars - w jakimś stopniu wzoruje się na tej pierwszej inscenizacji, czy próbuje pokazać nam coś trochę innego?

 

Zacznijmy od tej liczby 476 – to nam nie imponuje… ponieważ np. „Szalone nożyczki” w Warszawie grano 500, czy 600 razy, w Łodzi 700 – przed Radomiem jeszcze tu długa droga. Dlatego na te 476 nie będziemy się ścigać. W tego rodzaju sztuce reżyser – taka jest przynajmniej moja recepta na sukces -  nie może się za bardzo w dowolny sposób, ze tak powiem, rozwijać. I od aktorów, i od reżysera jest wymagana pewna dyscyplina, ponieważ dobrze napisana  sztuka – a ta jest świetna – to nie tylko tekst, ale również scenariusz, scenariusz działań. I jeżeli my dobrym kluczykiem ten zamek otworzymy, to wtedy cała ta maszyneria świetnie funkcjonuje. A jeżeli będziemy coś niepotrzebnie zmieniać, dodawać, to nagle może się okazać, że to zakłóci prace tego doskonałego mechanizmu. Więc ja zawsze mówię, że reżyser i aktorzy powinni dodać swoje talenty, wyobraźnię, ale nie psuć tego, co jest wspaniale napisane przez autora, który jest dużej klasy fachmanem.

 

- Pan wystawił ten spektakl także w Teatrze Muzycznym w Gliwicach. I w tamtym przedstawieniu wzięli udział głównie aktorzy śpiewający, nie dramatyczni…
Teatr w Gliwicach jest muzycznym i ta pozycja repertuarowa była w nim pewnego rodzaju ewenementem ze względu na dużą obecność muzyki operowej i klasę tekstu. W związku z czym wszyscy wykonawcy to byli jednak śpiewacy grający na co dzień musicale, operetki, wiec mają także dobre doświadczenie teatralne.

 

W radomskim przedstawieniu wykorzystuje pan playbacki?
Nie, tenor Łukasz Mazurek jest wprawdzie aktorem, ale ma wspaniały głos i doskonale takiego śpiewaka operowego może zagrać.

 

Rozmawiała Bożena Dobrzyńska

 

Premiera 31 bm. (wtorek) o godz. 18 i 21. 30.