Carmen kocha się w piłkarzu
Spektakl to duże przedsięwzięcie i zapewne trudne w realizacji. Z czego ta trudność wynika?
- Przede wszystkim z tego, że jet to musical. To taka forma, która angażuje wszystkie dziedziny teatru: mamy do czynienia z muzyką i to trudną, choć efektowną, mamy do czynienia z tańcem, no i z grą aktorską. Z ogromną ilością scen ruchowych, tanecznych, ze skomplikowaną choreografią, potężna dekoracją. Uruchamiamy wszystkie mechanizmy sceniczne - dwie obrotowe sceny, które będą niezależnie od siebie jeździły, obracały się. To określa skalę przedsięwzięcia. To jest ten rodzaj musicalu, który cały czas operuje wielkimi scenami zbiorowymi. A wiadomo, że im więcej osób na scenie, tym trudniej zakomponować ich ruch, żeby uniknąć pewnej monotonii, żeby zamknąć cały spektakl w atrakcyjną formę. Dlatego jest to ogromne wyzwanie. Myślę, że jest to jeden z trudniejszych musicali. W swej podstawowej warstwie jest odzwierciedleniem libretta i muzyki z oryginalnej Carmen. Natomiast jest także przeniesieniem we współczesność. Muzyka jest na wskroś nowocześnie zaaranżowana. Akcja dzieje się w wielu miejscach i musi następować ich zmiana. Mamy jedną wielką dekorację, która pełni różne funkcje, ale widz ma wrażenie ,że znajduje się co chwila gdzie indziej. Daje to szansę na stworzenie naprawdę ciekawego widowiska.
Tym bardziej, że historia Carmen jest znana od lat...
- Oczywiście, że to znana historia i opowiemy ją włączając co najmniej dwa znane motywy muzyczne z oryginalnej partytury Bizetowskiej. Natomiast cała reszta to jest zabawa z tą konwencją. Uwspółcześniając tę historię autorzy musieli zmienić niektóre wątki. W oryginalnej Carmen jednym z jej kochanków jest torreador, takie były realia w XIX wieku. Dziś trudno by torreador rozpalał serca widzów. Niewielu jest dziś na świecie i torreadorów, i corrid. Kto zatem może być współczesnym torreadorem? Zdradzę, że to piłkarz, taki trochę Diego Maradona. Należało więc pewne rzeczy zmienić, współcześnie poprowadzić, by ta historia mogła mieć dzisiaj sens.
Czy polski przekład to ułatwia?
- Już oryginalny angielski tekst był uwspółcześnieniem opery Bizeta, a polski przekład oddaje ducha angielskiej wersji. Tylko w dwóch, czy trzech przypadkach trzeba było wprowadzić w miejsce nie zawsze czytelnego, anglosaskiego inny odpowiednik.
"Piaf" w pana reżyserii cieszy się w Radomiu ogromnym powodzeniem. Czy to skłoniło pana do ponownej pracy w naszym teatrze?
- Na pewno ten odbiór jest ważny. Poznałem też aktorów i to sprawiło, że zgodziłem się na kolejną realizację.
Czy w "Powszechnym" unosi się musicalowy duch Wojciecha Kępczyńskiego?
- Na to pytanie lepiej odpowiedzieliby ludzie, którzy z nim pracowali. Ale na pewno jest to jakiś powrót do jego czasów. Choć wtedy - o ile wiem, bo nie śledziłem wówczas poczynań radomskiego teatru - był on niemal wyłącznie nastawiony na repertuar musicalowy. W tech chwili musical stanowi tylko część repertuaru, a tylko co jakiś czas pojawia się taka propozycja. Taka jest polityka dyrektora Rybki i myślę, że to dobrze. Pozwala na osiągnięcie pewnej różnorodności. A sam teatr radomski jest jednym z nielicznych teatrów dramatycznych, gdzie może się pomieścić taka realizacja. Jest tu duża scena i - jak wspomniałem - dwie obrotówki. Znałem ten musical wcześniej, miałem propozycję zrobienia go w moim Teatrze Komedia w Warszawie i nie zdecydowałem się z prostego powodu, że mój teatr nie zmieścił by takiej inscenizacji. Tutaj jest taka możliwość.
Przygotowania do wystawienia Carmen poprzedziły castingi. Czy jest pan z nich zadowolony?
- Tak, inaczej nie podjąłbym się tej pracy. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że dałoby się znaleźć lepszych i jeszcze lepszych wykonawców. Pewnie na Brodwayu znalazło by się kilka gwiazdek. Ale jest dobrze. Sądzę, że wszyscy aktorzy dają gwarancję zrealizowania moich zamierzeń i spełniają kryteria, by grać w tym spektaklu.
Premiera jest tuż przed wakacjami, to też dobrze?
Tak samo było z "Piaf". Teraz także zagramy cztery przedstawienia, co da pewną namiastkę tego ,co może być jesienią i mam nadzieję, że zachęci do przyjścia do teatru tych, którzy nie zdążą obejrzeć "Carmen latina" teraz.
Rozmawiała: Bożena Dobrzyńska