Familijny „Czerwony Kapturek”
"Czerwonego Kapturka" znamy wszyscy. Czytają go kolejne pokolenia czytelników. Czy to ułatwia zadanie inscenizatorom, reżyserowi przedstawienia?
- Odpowiedź jest dość skomplikowana... Nie można powiedzieć jednoznacznie, że to ułatwia albo utrudnia. To tak jak życiu, niektórzy z nas szybko się przystosowują do pewnych norm i reguł i szybko je powtarzają na zasadzie sloganów. Są też ludzie, którzy przyzwyczajają się do pewnego obrazu literatury i ciężko im wyskoczyć poza ramy. I oczywiście są pewne grupy ludzi, którzy chcą by bariery były nieustannie łamane. A jeśli chodzi o teatr dziecięcy to mamy do czynienia z widzami, którzy dopiero wkraczają w tę literaturę i zaczynają się jej uczyć.
To znaczy, że zakłada pan, że teatru przyjdą dzieci, które nie znają bajki?
- Nie, nie zakładam, ale muszę brać to pod uwagę. Jestem wykładowcą w Akademii Teatralnej i widzę z jaką wiedzą i oczytaniem zaglądają do nas studenci, a to się bierze z dzieciństwa. Oczywiście, to wynika także z tego do czego dzieci przyzwyczajamy.
Mój niespełna czteroletni wnuczek zna 'Czerwonego Kapturka" prawie na pamięć. Mamy taka zasadę, że jeśli idziemy coś oglądać do kina, do teatru, najpierw czytamy pierwowzór.
- To tylko pogratulować. Każdy widz, który przychodzi do teatru, powinien w taki sposób się zachowywać. Najpierw trzeba się z literaturą zapoznać, żeby zobaczyć co z nią zrobili twórcy.
A co pan zrobił z "Czerwonym Kapturkiem"?
Przede wszystkim tekst jest napisany przez współczesnego dramaturga. I chociaż autorka zachowuje podstawowe tezy klasycznej opowieści, którą możemy znać, czy to z historii, którą zapisał Perro, czy też z wersji Brzechwy, która jest u nas bardziej znana, to dołożyła kilka elementów i wprowadziła pewien zabieg, co te historie delikatnie komplikuje i stwarza takie możliwości, że w teatrze można to ciekawie pokazać. Bo historię oryginalną mamy dość schematyczną. Zachowany został podstawowy motyw wędrówki z domu do babci, ale ta droga - poprzez pewien zabieg, którego nie chciałbym zdradzać...
... czyli Czerwonego Kapturka spotyka więcej przygód?
Są one pomnożone. Mamy też język bliższy współczesności, dowcip też, a my jako twórcy na kontrze do tekstu próbowaliśmy stworzyć taką klasyczną formę jeśli chodzi o oprawę. Posługujemy się formułą kabaretu lat 20. i 30. i konwencją teatru w teatrze. Będą się więc uzupełniać dwa plany: aktorski i lalkarski, dzięki czemu będą się tworzyć warstwy znaczeniowe trafiąjące zarówno do dziecka, jak i do dorosłego. Bo jestem zwolennikiem budowania historii o charakterze familijnym. Możemy się wtedy wspólnie bawić, nawet wtedy gdy historię znamy. A jeśli widzowie znają wcześniej historię, to z kolei zapewnia pewne bezpieczeństwo, a w przypadku młodego widza jest ono bardzo istotne. Dlatego być może dramaturgia współczesna odcięta od klasyki dość trudno wkracza do teatru dziecięcego. Chociaż mamy takie przykłady jak piękne opowieści Gaimana, na przykład "Koralina". To oryginalne, choć bazuje prawdopodobnie na Carrollu i "Alicji w krainie czarów:"
Wróćmy jeszcze do konwencji międzywojennego kabaretu. Jak ją pan "wykorzystuje" w przedstawieniu?
- Chodzi o formy, lalki płaskie. To było spotykane we Francji. W ogóle dla mnie taki prawdziwy kabaret to właśnie lata 20. i na przykład "Zielony balonik", czyli kabaret szlachetny, z dobrym aktorstwem. Oprócz sytuacji scenograficznej nawiązujemy także muzycznie. Mamy oryginalną muzykę napisaną przez Bogdana Szczepańskiego od wielu lat związanego z teatrem lalkowym. W spektaklu jest także kilka motywów jakby nawiązujących do Brechtowskiego komentarza, co też jest wpisane w strukturę kabaretu, ale także konwencję teatru w teatrze - wchodzenie i wychodzenie z roli. Myślę, że dzięki temu prosta historia może stać się wielowarstwową. Mam nadzieję, że będzie sprawiać przyjemność i tej najmłodszej, i starszej publiczności.
Rozmawiała: Bożena Dobrzyńska