Premiera w „Powszechnym”. Dobre teksty się nie starzeją

13 lutego 2015

W sobotę ( 14 bm.) o godz. 19 na Scenie Kameralnej Teatru Powszechnego premiera „Szklanej menażerii” Tennessee’ego Williamsa. Z reżyserką przedstawienia, Katarzyną Deszcz, rozmawia Bożena Dobrzyńska.

    Dramat Wiiamsa to duże wyzwanie dla aktorów (fot. M. Strudziński)l   - Sztuka Tennessee'edo Williamsa opowiada o rodzinie, o panujących w niej relacjach. To ważny dzisiaj i aktualny temat? Rodzina to jest związek emocjonalny najbliższych sobie ludzi. Najbliższych, choćby więzami krwi. I myślę, że jest to temat, który dotyczy każdego. I w tym sensie jest to temat uniwersalny. Każdy chce mieć fajną mamę, fajnego tatę, a potem fajne dzieci, z którymi jest w dobrych relacjach, no chyba, że mówimy o patologiach. - A z jaką rodziną mamy do czynienie w sztuce Williamsa? W specjalistycznym języku pewnie by ją określono jako dysfunkcyjną, ponieważ jest to rodzina bez ojca. Jest matka z dwójką dorosłych dzieci; córka ma pewien stopień kalectwa. Jest kryzys, trudno o przyzwoitą pracę. Jakbyśmy się tak rozejrzeli wokół, to za bardzo się to nie różni od naszych czasów... - Jakie problemy tej rodziny akcentuje pani w swoim przedstawieniu? Usiłuję się skupić na tym, jak emocje każdej osoby przekładają się na związki z najbliższymi. W stresie jest matka, która jako młoda kobieta została z dwójką dzieci bez środków do życia. Zastanawiam się, jak czuje się jej syn, młodszy od córki, który przejął funkcję głowy rodziny, bo jest jedyną osoba zarabiającą w tym domu – musi utrzymać i matkę, i starszą siostrę. A jak się w tym czuje dziewczyna, która po różnych wcześniejszych, traumatycznych przejściach dochodzi do wniosku, że nie ma żadnej szansy w życiu? Mało tego,nad tym wszystkim wisi zapowiedź odejścia, wygłoszona na początku spektaku przez narratora a zarazem bohatera, sztuki, czyli Toma, który opowiada tę historię retrospektywnie. Zatem ta sztuka jest pamięcią i ta wybiórczość pamięci mnie ogromnie w tym tekście intryguje. My zapamiętujemy naszą przeszłość selektywnie. Wiele rzeczy pamiętamy nadmiernie, inne wymazujemy, albo bardzo chcemy wymazać, a nie bardzo się udaje, a niektóre rzeczy, ważne dla nas, umykają. A ktoś inny, te same zdarzenia, pamięta inaczej. Najprostszy przykład to dwoje ludzi, którzy się rozstali w niezgodzie. Gdyby każdego z nich zapytać o przebieg ich relacji, to ich opowieści będą kompletnie różne, ponieważ są zabarwione emocją, tą selektywną pamięcią, życzeniowym pamiętaniem. I ten rozdźwięk pomiędzy postrzeganiem różnych sytuacji, zdarzeń, elementów pamięci próbuję rozpracować w tym spektaklu.   I bardzo się staram, by nie wpakować się w oczywistą interpretację tego utworu: że jest taka męcząca, złośliwa, matka, ciężko zapracowany syn, marzący by być poetą oraz zakompleksiona, nieszczęśliwa córka. Nawet jeśli ta matka z perspektywy dorastających dzieci wydaje się nachalna, napominająca, żądająca, to ona ma rację. Ona po prostu ma rację. Nie widzę nic złego w tym, że zmusza córkę do tego, żeby zdobyła jakiś zawód. Córka to odbiera jako zamach na jej wolność i na jej prawa. I tak: jeśli pokazujemy to z perspektywy Laury, to rzeczywiście matka jest okropna. Jak patrzymy na to z perspektywy matki, to Laura jest okropna. Dlatego próbuję tak budować to przedstawienie, żeby nie stawiać oczywistych diagnoz i kropek nad i. W międzyludzkich relacjach, zwłaszcza jeżeli są one bardzo nasycone emocjami, nie ma czegoś takiego jak obiektywna prawda, czy obiektywna racja. Są racje jednostkowe. Są indywidualne ucieczki, indywidualne mechanizmy obronne i bardzo indywidualne egoizmy powstałe z różnych powodów. Gdzieś w takim obszarze emocjonalno-znaczeniowym poruszamy się, oczywiście na bazie tekstu Williamsa. - Czy jest w tym – mimo wszystko - jakaś iskierka nadziei? Od rodziny trudno uciec: odchodzimy, wracamy... Oni się kochają. Oczywiście, że walczą ze sobą, że ścierają się różne wyobrażenia o tym jakie życie powinno być. Natomiast przez moment nie uciekam od miłości. Matka kocha te swoje dzieci, dzieci kochają matkę. To nie jest tak, że one jej nienawidzą. Ale bycie w relacji miłości z kimś nie wyklucza konfliktu z tym kimś. I nie wiemy jak skończyła się ta historia. Wiemy tyle, że Tom odszedł od rodziny, ale odszedł fizycznie. Natomiast emocjonalnie – nie. Bo rodzina nie jest czymś, co można odciąć. To jest coś, co implikuje całe życie człowieka. - Do czego odnosi się tytuł sztuki „Szklana menażeria”? Laura ucieka w swój wyimaginowany świat szklanych figurek Dla mnie ważne jest słowo „szklana”. Szkło to coś przezroczystego, kruchego i bardzo nietrwałego. W naszej inscenizacji będzie to coś jeszcze bardziej nietrwałego niż szkło. W określeniu „menażeria” też jest olbrzymia ilość znaczeń np. ludzka menażeria, a już „szklana menażeria”… No cóż, proszę się rozglądnąć... - „Szklana menażeria” należy do zbioru znakomitych dramatów Williamsa, powstała w 1944 roku, a wydaje się jakby niewiele od tamtego czasu – poza np. ubiorami, modelami samochodów, wyglądem ulic, się zmieniło... Dobre dramaty, dlatego się nie starzeją, że wnikliwie opowiadają o ludzkich emocjach. - Czy to również oznacza, że łatwiej je inscenizować i łatwiej grać aktorom? W obszarze dramatu psychologicznego, bo na takim terenie literackim jesteśmy, jest to najwyższa trudność aktorska. Bo naprawdę trzeba być tą postacią, trzeba się nią stać. Trzeba wgryźć się w psychologię i w emocje postaci. Pracujemy nad tym, aby z tego dramatu nie zrobić wyłącznie formalnej zabawy teatralnej. Zależy mi na tym, na czym zawsze mi zależy, kiedy przygotowuję przedstawienie: żeby widz mógł zobaczyć w nim siebie. Choćby w jednym ułamku, zachowaniu, w jednej reakcji. Żeby mógł się rozpoznać. Żeby to nie był świat, który dzieje się gdzieś daleko, w Ameryce, dawno temu.