Koronawirus. Wiceprezes szpitala na Józefowie: Zostaliśmy zostawieni sami sobie

6 kwietnia 2020

Już 182 osób z potwierdzonym zrażeniem koronawirusem odnotowano w szpitalu na radomskim Józefowie. Placówka jest największym ogniskiem epidemicznym na Mazowszu, mimo że ani nie ma oddziału zakaźnego, ani nie była przygotowywana do leczenia pacjentów z COVID-19. O sytuacji MSS rozmawiamy z jego wiceprezesem Łukaszem Skrzeczyńskim.

   
Łukasz Skrzeczyński (pierwszy z prawej) na konferencji prasowej w szpitalu 10 marca br.

Łukasz Skrzeczyński (pierwszy z prawej) na konferencji prasowej w szpitalu 10 marca br.

  Łukasz Skrzeczyński:  Mamy już zarażone 102 osoby wśród personelu medycznego i 80 pacjentów. Na bieżąco pobieramy próbki do badań od kolejnych osób. Od kiedy marszałek zakupił testy i podpisał umowę z firmą, która bada materiał, wyniki są szybko, po 14 godzinach. - Jak to się stało, że to właśnie szpital na Józefowie znalazł się w tak dramatycznej sytuacji? To wszystko miało wyglądać inaczej. My mieliśmy zabezpieczać pacjentów z Radomia i okolic pod kątem chorób niezwiązanych z koronawirusem. To wojewoda kierując środki kilkakrotnie większe do kilkakrotnie mniejszego szpitala w Kozienicach w kwocie 430 tys. zł, a nam przekazując 62 tys. zł, zadecydował, że tam mają przebywać ci pacjenci. Niestety, to nie działa i w związku z tym musimy się organizować sami i środkami, które posiadamy. - Teraz oba oddziały wewnętrzne na Józefowie są zamknięte. Nie ma interny przy Tochtermana, bo szpital został przekształcony w jednoimienny. Czyli nie ma dla radomian oddziału wewnętrznego w żadnej placówce? Oddział przy Tochtermana był już nieczynny od kilkunastu tygodni. Z moich informacji wynika, że nie ma interny także w Pionkach i Kozienicach oraz Iłży. Jedynym dostępnym był ten u nas. Sytuacja jest rzeczywiście bardzo poważna. Ale wiąże się to z tym, że musieliśmy przytrzymywać te osoby z dodatnim wynikiem u nas w szpitalu, a nie relokować ich do szpitali dedykowanych. To stało się nie z naszej winy. - W szpitalu nadal pozostają pacjenci z potwierdzeniem zarażenia koronawirusem? Tak, jest ich kilkudziesięciu. Podjęliśmy kroki, aby ich izolować od pozostałych chorych. Połączyliśmy oddziały np. rehabilitacji neurologicznej z neurologią. Zrobiliśmy to także z powodu dramatycznych braków kadrowych. Pozwoliło to nam jakby "zagęścić" personel przy jak największej liczbie pacjentów. Chorych z pozytywnym wynikiem staramy się wywozić w miarę możliwości do szpitali zakaźnych. I jesteśmy w stanie to zrobić w każdej chwili na hasło "są miejsca". - Wojewoda poinformował, że na Mazowszu jest 1400 łóżek zakaźnych, a zajętych tylko 25 proc. z nich. I ta wiadomość wzbudziła nasz niepokój, bo skoro jest tyle miejsc,to dlaczego szpital przy Tochtermana został przemianowany na jednoimienny? Skąd ta potrzeba? - Pan twierdzi, że nie ma tych miejsc? Ja twierdzę, że skoro próbowaliśmy przed dwoma tygodniami relokować pacjentów z interny pierwszej, robiliśmy to przez 16 godzin, poruszając przy tym wszystkie możliwe organa w naszym zasięgu: czyli wojewodę, władze miejskie, dyrekcje szpitali. Powtarzam: zajęło nam to 16 godzin. W ubiegłym tygodniu, kiedy pojawiło się kolejne ognisko, podjęliśmy takie samo działanie, ale nie było możliwości na przewiezienie tych pacjentów. Tylko tyle chcę powiedzieć. - Wojewoda poinformował także, że kieruje do szpitala ośmiu lekarzy i osiem pielęgniarek. Czy oni się zgłosili do pracy? Tak, zgłosiły się trzy pielęgniarki. Dziękuję tym paniom, ponieważ każda para rąk jest na wagę złota. - Bo w ogóle to kropla w morzu potrzeb? Od kilkunastu dni apelujemy do wojewody, informujemy, jaki mamy stan personelu. Wydaje mi się, że służby wojewody ugięły się pod tymi naszymi pismami i poczyniły takie właśnie kroki. - Proszę przypomnieć, na jakich oddziałach zlokalizowano ogniska koronawirusa? Najpierw na obu wewnętrznych, neurologii i rehabilitacji, a niestety w ten weekend doszła onkologia i chirurgia. - Panie prezesie, ludzie się po prostu boją nie tylko zakażenia, ale także tego, że nie będzie się gdzie leczyć: na serce, po ataku wyrostka, kamicy nerkowej... Zdajecie sobie z tego sprawę? Doskonale sobie zdajemy, tylko z tego jeszcze nic nie wynika. To służby, które mają ku temu narzędzia powinny zdawać sobie z tego sprawę i jak najszybciej stworzyć odpowiednie warunki do relokacji tych zarażonych pacjentów. Wtedy problem zniknie. Oddziały będą wyczyszczone i będziemy przywracać ruch pacjentów tak, jak przyjęliśmy to w strategii, która powstała przed pojawieniem się pierwszego pacjenta z koronawirusem w naszym szpitalu. - Jaka jest szansa na przywrócenie pracy pierwszej interny? Szansa jest, ale jest też wiele przeszkód i w większości jesteśmy bezsilni, bo nie mamy narzędzi ku temu, by to zrobić i aby przywrócić sprawność całego szpitala. Bo trzeba sił i środków takich, które mają organa zewnętrzne, które organizują strategie walki z koronawirusem w całym kraju. - Pomoc wojewody, który przekazał 62. tys. zł na zakup środków ochrony osobistej była niewystarczająca? My jeszcze zanim pojawił się pierwszy zakażony pacjent, zwiększyliśmy zakupy siedmiokrotnie. Ale wtedy jeszcze musieliśmy działać zgodnie z ustawą o zamówieniach publicznych, więc nie mieliśmy możliwości doposażać się. Już na początku epidemii większe kraje "wyssały" z rynku te środki ochrony. Zresztą, my nie mieliśmy brać na siebie ciężaru pacjentów z wynikiem dodatnim na obecność koronawirusa. Tymczasem staliśmy się największym ogniskiem, a mamy najmniej środków do walki z tym zagrożeniem. Że trafi się nam pacjent, że będziemy mieli ognisko - nikt nie miał wątpliwości, bo każdy ogląda telewizję i każdy ma dostęp do informacji płynących ze świata. Wiedzieliśmy o tym i na to byliśmy gotowi. Na tyle, na ile mogliśmy być gotowi. Natomiast na to, co mamy teraz nie byliśmy gotowi, a pomoc od wojewody jest taka, że nie zapełniła bagażnika mojego samochodu; bo pojechałem do Warszawy po to ten towar swoim autem. Zostaliśmy zostawieni sami sobie. Nie buduje to dobrego obrazu i komfortu psychicznego personelu, który tu pracuje. I uzasadniony jest strach i obawa, czy tych środków wystarczy. - Ale jednocześnie odzew społeczny na wasze potrzeby jest bardzo duży? W internecie zorganizowano też zrzutkę pieniędzy. Tak, gdyby nie darczyńcy, byłoby nam bardzo ciężko. Ale jeśli mogę zaapelować: pieniędzy jako takich nam właściwie nie brakuje. Brakuje możliwości zakupu, bo nie ma towaru na półkach. Jeśli chodzi o dary, to gesty ludzi były bardzo szerokie, a serca otwarte, za co bardzo dziękujemy. Pomogło nam to przetrwać początkowe, najcięższe chwile, kiedy jeszcze nie było zagrożenia koronawirusem. Ale teraz potrzebujemy profesjonalnych maseczek z filtrami, potrzebujemy profesjonalnych kombinezonów, które są przeznaczone do tego rodzaju działań. I choćby nasi darczyńcy nie wiem jak się starali, nie są w stanie własnym sumptem zorganizować, uszyć, czy kupić w sklepie lub internecie tych rzeczy. Tu potrzeba uruchomienia rezerw strategicznych.  O ile takowe są, bo my tego nie czujemy. - Zaapelowaliście również do osób chętnych, by wsparli was na zasadzie wolontariatu. Czy to nie jest narażenie kolejnych ludzi na infekcje groźnym patogenem? Mamy bardzo dużo chętnych do takiej pracy. Wiadomo na czym polega wolontariat. Wszyscy, którzy się do nas zgłoszą, będą poinformowani o zagrożeniu, ale myślę, że każdy kto się deklaruje ma świadomość tego, gdzie i po co idzie. To nie będzie tak, że będziemy ich kierować bez zabezpieczeń do łóżek osób, które są zarażone. Potrzebujemy z braku personelu osób, które np. przetransportują paczkę od rodziny pod drzwi oddziału, w którym jest ognisko. Potrzebujemy osób do sprzątania na odcinkach, które są dekontaminowane - trzeba tam wytrzeć półki, umyć okna, zmienić pościel. Te odcinki są bezpieczne. Wszyscy, którzy się do nas zgłoszą, będą mieli zagwarantowane środki ochrony osobistej. - Odciążą przepracowany personel szpitala? Tak, tych którzy są bohaterami dzisiejszych czasów. Oni zostali, oni trwają przy łóżkach pacjentów, bo gdyby wszyscy opuściliby szpital, kto będzie opiekował się pacjentami? Myślenie, że poprzez odejście od łóżek zabezpiecza się siebie i nie narażą rodziny jest trochę krótkowzroczne, bo jeśli w otoczeniu takiej osoby ktoś zachoruje, niekoniecznie na COVID-19 i będzie musiał trafić do szpitala, to kto zajmie się taką osobą? Rozmawiała Bożena Dobrzyńska
Tags