Musztarda po obiedzie

24 listopada 2006

Kandydatów na prezydenta Radomia dzieli niemal wszystko - wiek, doświadczenie (albo raczej jego brak), poglądy polityczne. Czy dzielą ich programy wyborcze i wizja przyszłości miasta?

Nie odbyła się żadna merytoryczna debata 



 Tego do końca nie wiemy, bo w tej kampanii tak naprawdę nie poznaliśmy prawdziwych programów wyborczych, a jedynie zbiór haseł reklamowych. Kosztowniak wielokrotnie powtarzał, że Radom "trzeba otworzyć", że jest gotów dla dobra miasta współpracować ze wszystkimi, ale bardzo szybko okazało się, że do "tych wszystkich" nie zalicza Radomian Razem. Prezentuje się jako człowiek spoza układów, a jednocześnie reprezentuje PiS, partię polityczną, która rośnie coraz bardziej w siłę. Uważa, że polityka w pracy samorządowca nie przeszkadza, może być nawet bardzo pomocna. I nie ma się czego dziwić - w końcówce kampanii wsparli go nie tylko ministrowie rządu, przyjeżdżający na wyścigi do Radomia i organizujący konferencje prasowe z udziałem kandydata (który rzadko miał wtedy coś ważnego do powiedzenia), ale i sam Jarosław Kaczyński.

Zdzisław Marcinkowski przyjął inną taktykę. Z początku - minimum typowej kampanii, niewiele plakatów, więcej wykorzystywania okazji, że już się zasiada w gabinecie przy ul. Kilińskiego. A więc - spotkania, podpisywanie listów intencyjnych i umów, finalizowanie rozpoczętych spraw (lotnisko, budowa centrum przy ul. Chrobrego, budowa ul. Moniuszki, bezpłatny internet w śródmieściu) - wszystko rzecz jasna w świetle jupiterów, blasku kamer i mikrofonów. Dopiero w końcówce sztab Marcinkowskiego doszedł do wniosku, że trzeba odpowiedzieć na ofensywę rządzącej partii. Pretendent ubiegający się o reelekcję nie tylko zdecydował się pójść na urlop, co znacznie wcześniej zapowiadał, a za niedotrzymanie słowa oberwało mu się od dziennikarzy, ale nawet wynajął warszawską agencję piarowską. Chyba skorzystał z jej rad, bo już w telewizyjnej "Trójce" był swobodny, pogodny i wypadł o niebo lepiej od swego konkurenta. W telewizji i radiu pojawiły się też nowe spoty, a w mieście - słupy ogłoszeniowe z plakatami kandydata, zajmujące całą powierzchnię "okrąglaka". I być może zobaczylibyśmy więcej efektów pracy fachowców od wizerunku, ale nagle - z powodu tragedii na Śląsku - kampania skończyła się. Znowu zabrakło okazji do dyskusji, wymiany poglądów, starcia się programów. Nie odbyła się ani debata w WSH, ani w lokalnej telewizji. Odbyła się natomiast - w trybie wyborczym - rozprawa w sądzie, do którego Marcinkowski pozwał Kosztowniaka. Ale nawet tu zapadło niejednoznaczne roztrzygnięcie, a finał starcia (prawomocne orzeczenie) może mieć miejsce dopiero w powyborczy poniedziałek.

Jednym słowem - musztarda po obiedzie.

Bożena Dobrzyńska