Felieton. W pogoni za Kubicą

9 lipca 2012
Przez cały weekend zdychałem! Połamane ręce, nogi, żebra, jakimś cudem głowa się ostała... Ale to dzięki temu, że miałem kask. Wraz z bracią dziennikarską usiedliśmy w karcie i pognaliśmy w pierwszym radomskim wyścigu długodystansowym. Naszą konkurencją byli zawodowcy sportów wszelakich związanych z kierownicą. O dziwo: wygraliśmy!!!

 

Zaczeło się dobrze... od rozgrzewkiMusicie wiedzieć, że nasza konkurencja to ludzie, którzy od rana trenują. Gdy my, dziennikarze przewracamy się rankiem z boku na bok oni już biegają, słuchają trenerów, wymieniają opony, chodzą na specjalne zestawy ćwiczeń... gdzieś na siłowni. Wniosek jeden: ja, moto ortodoks aut użytkowych oraz porannej kawusi mogę z nimi rywalizować w jednej dyscyplinie: w szachach. Tymczasem dzwoni do mnie red. Jerzy Stobiecki z Echa i mówi: – Stary, tworzymy pięcioosobową drużynę dziennikarzy, dostaniemy karta i startujemy w wyścigu. Masz być! - zarządził. Z Jurkiem chodziłem do jednej klasy w samochodówce. Jak mówi, że „mam”, to znaczy, że nie mam wyjścia. A skoro kart, czyli wózek z prześwitem milimetrowym od podłoża i kierownicą oraz silnikiem dostanę, to namawiać mnie nie trzeba. Od kartingu zaczynali mistrzowie Formuły 1. Jurek dwa razy nie powtarzał, tym bardziej, że wyścig w deszczu nam nie groził. Tor Kart Action (organizator) jest na drugim piętrze i ma dach... Jest natomiast otwarty dla ludzi i robi co może, by integrować radomskie moto środowisko. Z sukcesami!

 

2Dopiero na miejscu poznałem naszą szanowną konkurencję: to nie są chłopy jak dęby (choć niektórzy tak). Moto zawodnik jest raczej szczupłym zbiciem profesjonalnie ukształtowanego ciała, które ma wytrzymać trudy wyścigu. Takich ciał było sporo. Dokładnie pięć drużyn, które dostały swego karta i podczas godziny z okładem gnały ile fabryka dała, by wygrać. Wymienialiśmy się w specjalnej strefie serwisowej (po kilku okrążeniach). Na pierwszą zmianę w naszym dziennikarskim teamie poszedł Jerzy – a niech ma sprawca! Po kilku okrążeniach zmienia go Ewelina Witkowska (również z Echa). Ha! Zawodowcom na widok red. Eweliny opadły szczęki! Jechała pięknie, jestem pełen uznania, w karcie siedziała pierwszy raz a prowadziła walcząc jak lew. To był także najpiękniejszy kart z wszystkich gnających po torze... Wierzcie mi, nie ze względu na nr 1 na owiewkach. Co tu dużo mówić: stanowiliśmy urodziwą drużynę! Ewelinę zastąpił Radosław Olchowski (Gazeta Wyborcza). Kilka razy zaliczył "wizytę na bandzie”, ale ważniejsze, że przejechał z sukcesem kilkanaście okrążeń swoim rytmem. Dobrze zrobił pisząc wcześniej kilka tekstów do redakcji, bo po wyścigu czuł się tak samo jak ja... w rozkładzie. Radka zastąpił postawny Michał Podlewski (radomsport.pl). Był najlepszym z nas, prowadził całej stawce! Jechał najwolniej i cała reszta zawodowców musiała się napocić, by go wyprzedzić... po wielokroć. Każdy dawał co mógł i WYGRALIŚMY!!!! Nie dość, że dostaliśmy karta z numerem 1 to dojechaliśmy na pierwszym miejscu. Od końca.

 

2Zwyciężyła drużyna gospodarzy: Kart Action. Na pudle stali też inni mistrzowie kierownicy, których wymienia w swoim artykule, bardzo dokładnie i skrupulatnie Jurek Stobiecki. Dziennikarze przejechali ponad 100 okrążeń. Najlepsi ponad 200!

 

A już poważniej: doskonały pomysł na integrację moto środowiska. Świetnie zorganizowane zawody, fantastyczna obsada i uśmiechy na twarzach. Tak, wiem, karting i wynajęcie wózka kosztuje a moje słowa pachną krypciochą - trudno. Kilka złotówek warto wydać, by poczuć to czego nie poczujecie przy rąbaniu drzewa, przenoszeniu pustaków podczas budowy własnego domu. Poczujecie także esencję motoryzacji. To co dzieje się na asfalcie w czymś pozbawionym elektroniki, systemów trakcji i innych cudów nowoczesnego świata. To droga do poznania bezpiecznej jazdy, która procentuje w przyszłości, bo dziecko też karta może poprowadzić. Tym bardziej, że są wakacje.

 

 

2Ach, jeszcze jedno, po moich zmianach w wózku spodziewano się, cytuję: „nadrabiania strat”! Tymczasem dałem się wyprzedzać, bo taktykę przybrałem jedną: szkoda czasu na walkę z mistrzami, niech wyprzedzą, ja powalczę z torem i samym sobą, by dać co mogę dla drużyny. Ii jakoś dojechałem. Ujmę to tak: okładów po ponad godzinnej gonitwie nie czułem na sobie, choć były z czegoś (podobno) zimnego. Ale było pięknie, bo dojechaliśmy i nie daliśmy się. Nie oddaliśmy asfaltu! A na kolejne wyzwanie stawę się z miotaczem ognia albo czymś co rozpyla mgłę... No chyba, że zagramy w szachy.

Bartek Olszewski

 

Fot.: Agnieszka Stobiecka