Podobno Radom jest w szoku. Jeden Radom jest w szoku, że prezydenturę wygrał człowiek Platformy, a drudzy są chyba jeszcze w większym szoku, że człowiek PiS-u tę prezydenturę przegrał. W PiS-ie na dodatek nie bardzo wiedzą, dlaczego przegrał.

Jak sądzę, nie wiedzą dlatego, że na dokładne analizy przyczyn porażki
jeszcze czasu nie było, więc padło na posłankę Wróbel. Że to ona
rozbiła, że niepotrzebnie startowała, a na dodatek mocno krytykowała.
Jednak posłanka kozłem ofiarnym być nie chce i przekonuje (choć nie
śpiewa) za Edith Piaf: - Niczego mi nie żal.
Postanowiłam wyręczyć sztabowców Prawa i Sprawiedliwości i na własną rękę poszukać powodów,
dla których Andrzej Kosztowniak stracił fotel prezydenta.
Po pierwsze: ekipa PiS-u czuła się w magistracie i zależnych od niej
spółkach i instytucjach za pewnie i za bezpiecznie. Wszystko i zawsze
wiedziała lepiej; że lepiej pokłócić się z wykonawcą drogowej inwestycji
i postawić na swoim (dowodem, że to dobra postawa ma być korzystne dla
MZDiK stanowisko Krajowej Izby Odwoławczej) zamiast się dogadać i
remontować drogę; że lepiej otworzyć lotnisko, z którego nie ma
pasażerskich rejsów i które żyłuje miejską kasę, zamiast poszukać dla
niego inwestora; że trzeba szkoły likwidować, nauczycieli zwalniać, a
klasy liczebnie powiększać, że lepiej wzgardzić 15 milionami na budowę
hali widowiskowo-sportowej, bo przecież „oni” obiecali więcej…
Po drugie: ekipa PiS w magistracie zrobiła sobie z miasta prywatny folwark.
Trywializmem byłoby tu przypominanie, kto czyim jest w ratuszu i
miejskich spółkach szwagrem, a gdzie robotę znalazł PiS-owski radny,
gdzie zaś potworzono dla swoich specjalne stanowiska. Nie napiszę, bo
ludzie to doskonale wiedzą.
Po trzecie: ekipa PiS w magistracie uprawiała propagandę sukcesu, o jakiej sam Gierek nie śnił.
Zacznijmy od sławetnej broszury z dokonaniami wydrukowanej na kredowym
papierze za pieniądze podatników. Potem mamy miejską gadzinówkę
radom.pl, również wydawaną za dziesiątki tysięcy złotych, w której
piszemy sami o sobie, jacy to jesteśmy dobrzy i śliczni. I wbrew
zapowiedziom, tylko na początku jej historii publikowaliśmy, np.
rozmówki z radnymi opozycji. A już piarowskim szczytem w kampanii były
„spontaniczne” spotkania prezydenta Kosztowniaka z przedstawicielami
organizacji pozarządowych, na których „spontanicznie” wychwalano zasługi
szefa ratusza. I bez żenady zapraszano na nie dziennikarzy! Bo przecież
odbiorcy tego lukrowanego przekazu (czyli my, mięso wyborcze) powinniśmy o
prezydencie-dobrodzieju wiedzieć jak najwięcej.
Dlatego – na mój dziennikarski nos – Andrzej Kosztowniak przegrał. Czyż nie?
Bożena Dobrzyńska